“Pościel przynosiliśmy do domu do prania – i to były całe worki!”: jak funkcjonowało schronisko we Lwowie w pierwszych dniach wojny i jak się żyje teraz

Aktualności

“Pościel przynosiliśmy do domu do prania – i to były całe worki!”: jak funkcjonowało schronisko we Lwowie w pierwszych dniach wojny i jak się żyje teraz

“Nasz dom zniknął. Tam zostało całe nasze życie…” “Nic nie zabraliśmy, tylko dokumenty i kotka. Wiesz jak to jest? Pracować całe życie i zostać tylko z tym, co masz?” „Moi rodzice nie chcieli jechać, teraz są pod okupacją. A ja nie wiem, jak z tym żyć?” „Możesz sobie wyobrazić, nie pozostało ani jedno zdjęcie. Jak dorastały dzieci, jak się pobieraliśmy… nic nie zostało.” ..
Pani Bronisława Trofimczuk słyszała dziesiątki, a może nawet setki takich historii. Są tak samo podobni i różni jednocześnie, jak ludzie, którzy ich opowiedzieli. Pani Bronisława jest wolontariuszką schroniska w parafii rzymskokatolickiej św. Jana Pawła II we Lwowie (Sokolniki). Przyszła trzeciego dnia wojny, by pomóc pierwszym uchodźcom, którzy zaczęli przybywać do Lwowa. I tak została. To tutaj jej „frontem” w tej wojnie jest pomoc tym, którzy ucierpieli w wyniku działań wojennych.
Przed wojną w schronisku mieścił się ośrodek rozwoju dziecka. Odbywały się tu katechizmy dla dzieci, kursy mistrzowskie, byli specjaliści, którzy pracowali z dziećmi z autyzmem. Ale wojna wymusiła zmianę kierunku działań.

„Dosłownie od drugiego dnia wojny zaczęli do nas napływać uchodźcy” – wspomina pani Bronisława. „Wolontariusze zadzwonili do  księdza  i zapytali, czy możemy przyjąć ludzi?” Dobrze pamięta tych pierwszych uchodźców z wojny, było ich ośmioro. Od razu przyszła przygotować łóżko i urządzić pokoje na noc.

„Szukaliśmy materacy i pościeli, rozkładaliśmy je. Było tego za mało. Pracowałam do wieczora, a następnego ranka obudziłam się i powiedziałam mężowi: „Nie mogę siedzieć w domu i czytać wiadomości , muszę być tam, na parafii”. Był wyrozumiały, a nawet pomagał. Mieszkamy 14 km od Lwowa, więc rano jechał do pracy i odwoził, a wieczorem przyjeżdżał i odbierał.  Zostawałam się do późna , czasem nawet po godzinie policyjnej – wspomina nasza rozmówczynią.

Następnego dnia zorganizowali już kuchnię i zabrali się do gotowania. „Jedzenie przynoszono z domu, a ja sama przywiozłam, co mogłam, bo zrozumiałam, że już niedługo będzie tu dużo ludzi. Na początku było tego za mało: nie było pościeli, nie było artykułów spożywczych. Robic pranie bylo  tezko: wolontariusze schroniska zabrali pranie do domu – a to były całe worki! Ludzie musieli spać w czystym ubrani. W tym samym czasie przybyło dużo pomocy humanitarnej, którą trzeba było posortować i oddać potrzebującym – mówi.

A uchodźcy wciąż przybywali i przybywali. Pani Bronisława wspomina, że szukali transportu, zapełniali autobusy i wysyłali migrantów na granicę, żeby mogli pojechać do Europy. Było tak dużo ludzi, że wolontariusze pracowali do granic możliwości.

„Przychodzimy rano, a ludzie po prostu siedzą w kościele na ławkach. Jedni wychodzą, inni przyjeżdżają, każdego trzeba zakwaterować, nakarmić, zaopatrzyć w najpotrzebniejsze rzeczy. Ruch był niesamowity. Potem zrobiło się trochę łatwiej , bo ludzie zaczęli zostawać dłużej. A dziś nawet nasi stali mieszkańcy pomagają: sprzątają teren, odśnieżają – opowiada kobieta.

Za sumienną i oddaną pracę wolontariacką pani Bronisława otrzymała we wrześniu wysokie odznaczenie z rąk arcybiskupa Mieczysława Mokszyckiego – medal św. Jana Strepy. I taka ocena jej pracy jest bez wątpienia przyjemna.

Równie przyjemne są słowa wdzięczności od osób, które żegnając się, dziękują za schronienie i opiekę.

Dziś w schronisku mieszka 85 osób – przedwczoraj wyjechało pięć osób. Wśród nich jest 34 dzieci. Większość ludzi mieszka tam od dawna, wielu po prostu nie ma dokąd wrócić – wojna zabrała im dom, rodzinne miasto, znajome otoczenie, ulubioną pracę i spokój. I ktoś stracił w ogóle to, co najcenniejsze – swoich bliskich.

Czas płynie i przynosi nowe problemy, które na początku wojny, kiedy najważniejsze było wydostanie się z piekła, przeżycie, nie były aż tak istotne. Ale teraz coraz więcej osób zastanawia się: co dalej? A co jeśli wojna, której końca na razie nie widać, będzie się ciągnęła latami? Jak być, jak zacząć wszystko od nowa, jak znaleźć te podpory, które będą w stanie utrzymać się na wzburzonym morzu życia? Nieznane i niepewność przerażają. Z tego powodu wielu potrzebuje pomocy psychoterapeuty, a czasem poważniejszego leczenia w placówce medycznej.

Sama pani Bronisława i jej współpracownicy dwukrotnie przeszli szkolenie z pomocy psychologicznej, aby posiadać umiejętności niezbędne do pracy z osobami, które znalazły się w trudnej sytuacji życiowej. Bo dać łóżko i talerz zupy to jedno, czasem o wiele ważniejsze jest wsparcie dobrym słowem i radą w chwili rozpaczy.

„To bardzo trudne, gdy czyjeś życie legnie w gruzach w jednej chwili. Tak, mamy też alarmy i czasami wybuchy. Ale mamy dom, do którego zawsze możemy wrócić. A oni mają tylko pokój w schronisku, który dzielą z innymi ludźmi I nie mają dokąd wrócić, ani dziś, ani jutro, ani za miesiąc. Bez wątpienia jest to trudne – mówi pani Bronisława. – Jednocześnie rozumiemy: nawet jeśli jutro będziemy świętować zwycięstwo nikt stąd nie wyjedzie w jeden dzień. Dlatego państwo już teraz otoczyło opieką takich ludzi, opracowało specjalny program resocjalizacyjny i daje im nadzieję i wiarę w przyszłość”.